„Wiyniec” na Biskupiźnie

SPORZĄDZANIE WIEŃCA DOŻYNKOWEGO.

Zniknęły złociste łany zbóż, pola ogołocono już ze snopów. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, czernieje smutne, wystrzępione ściernisko.

Ale serce Biskupizny (w Poznańskiem) pełne wesela i radości… Toż to pełne stodoły!

A teraz kolej na „wiyniec” — stary zwyczaj, znany w innych okolicach pod nazwą „dożynek”.

W przeddzień „wiyńca”, uroczystego święta żniw, dziewczęta skupują w pobliskich miasteczkach, Gostyniu lub Krobi — barwne wstążeczki, różne świecidełka, srebrne i złote nici; zrywają pęki białych, maleńkich kwiatków.

W chacie jednej z gospodyń, zwykle tej najzamożniejszej, która może pochlubić się największą, bieloną izbą, schodzą się wieczorem, znosząc zakupione ozdoby, snop dojrzałego, najpiękniejszego owsa i parę wiązek zboża, nie zapominając o lnie. W izbie, słabo oświetlonej małą lampką naftową, dziewczyny plotą gorączkowo wieniec.

Najpierw trzeba pomyśleć o szkielecie. Do koła z drutu, przyczepiają cztery pręty, które łączą w jeden wierzchołek. Stopniowo druciane ramiona znikają w gęstych splotach kłosów z najrozmaitszego zboża. Jedna z dziewcząt wiąże małe bukieciki białych różyczek i wkłada je tu i ówdzie między złote kłosy. Inna, do czubka wieńca przypina pęk lnu, rozsnuwa złociste nici, które na kształt pajęczej sieci tworzą cienką, tysiącem kolorów mieniącą się siatkę.

W STROJACH ODŚWIĘTNYCH.

W sam dzień „wiyńca” ruch we wsi niebywały. Po wszystkich drogach i ścieżkach snują się chłopcy i dziewczęta, poubierani w swe barwne, świąteczne stroje. Mienią się w słońcu pastelowe kolory powiewnych, woalowych sukienek dziewcząt, które w swych tiulowych czepeczkach, zwanych „kopkami”, w ślicznych, ręcznie haftowanych kryzach i białych fartuszkach, wyglądają jak piękne motyle. A i chłopców strój przedstawia się niemniej barwnie. Czerwona bluza — „jaka”, na czarnej kamizelce, zwanej „westką”, białe spodnie wpuszczone w długie buty z cholewami, duży, czarny, pilśniowy kapelusz, oto sylwetka typowego Biskupiana. Nawet małe dziewczynki poubierano w białe czepeczki i wyszywane fartuszki.

SKĄD POCHÓD RUSZA.

Nadchodzi wreszcie długo oczekiwana chwila rozpoczęcia obrzędu, a zwiastuje ją cichy początkowo, stopniowo coraz głośniejszy dźwięk dudów. Oto wąską ścieżeczką, malowniczo biegnącą na szczycie wzgórka, kroczy gęsiego „młodo kawalerka” — kilku dziarskich chłopców, prowadzonych przez muzykantów wiejskich — dudziarza, i skrzypka. Przy dźwiękach typowego marsza dochodzi pochód do chaty najbogatszego gospodarza we wsi. Na podwórzu czekają już dziewczęta. Orszak formuje się przed drzwiami gospodarzy. Na parokrotne pukanie otwierają się drzwi chaty, a gospodarze zapraszają do izby, w której na środku stoi stół, nakryty białym obrusem, na którym na talerzu leży wspaniały wieniec.

Chłopcy z miejsca podchodzą do prymitywnie zainstalowanego bufetu-szafki z kieliszkami i buteleczką, a właściwie odwrotnie — kieliszkiem i baterią flaszek.

„Przodownik” — młody, zwykle najbogatszy chłopak ze wsi wybrany przez dziewczęta, jest nie tylko wodzirejem, ale musi spełniać najrozmaitsze funkcje, związane z tym wyróżnieniem.

On to pierwszy przypija do gospodarzy i trzymając kieliszek w jednej, a butelkę w drugiej ręce, śpiewa wesoły „wiwat”:

Co mi to znaczy,

Kieliszek jedyn,

Jak jo nie wypije,

Dwadzieścia siedym,

(Dwadzieścia siedym,

Ósmym poprawie.

To jo sie dopiyro,

Dobrze zabawie).

Muzykanci natychmiast podchwytują melodię. „Przodownik” prosi Panią Matkę, czyli gospodynię, „do przodka”. Parę otacza „młodo kawalerka”, która, przytupując i klaszcząc w ręce, sunie raz w prawo „na odsibkę”, to znowu w lewo — „na ksóbkę”.

„Wiwat” — taniec niezmiernie żywy, pełen temperamentu i fantazji, nic więc dziwnego, że z czoła młodzieńca pot spływa ciężkimi kroplami. Nikt by natomiast nie uwierzył, ile sił i energii jest jeszcze w starej, nieledwie trzęsącej się Pani Matce, która pod wpływem muzyki zapomina zupełnie o swej siedemdziesiątce i tańczy, że aż podłoga trzeszczy.

Gorzej jest już z Panem Ojcem. Drepcze pomału, podtrzymywany przez rosłą dziewczynę. Nogi odmawiają mu już posłuszeństwa, w głowie się kręci… Po paru okrążeniach izby musi biedaczysko przykucnąć na lawie, żeby choć troszkę tchu zaczerpnąć.

Młodzież tymczasem pije i tańczy na przemian.

PRZED APARATEM FOTOGRAFICZNYM.

Niebawem następuję pożegnanie gościnnych gospodarzy. Przed chałupą czeka zebranych niespodzianka, zawsze miłe widziana przez mieszkańców cichej wioski.

To fotograf.

Ruch w całej zagrodzie nie do opisania. Zewsząd znoszą ławki, krzesła. Następuję symetryczne rozgrupowanie gościł naturalnie według starszeństwa, wreszcie po prawdziwie wymęczonej fotografii, rusza przez wieś długi, barwny korowód.

POCHÓD IDZIE.

Wzdłuż chałup i zagród idą młodzi, poprzedzani przez muzykantów wiejskich, mijając poważnych, starych gospodarzy, siedzących wytrwale przez swoimi chałupami i całe gromady dzieci, które przypatrują się im z szeroko rozwartymi ze zdziwienia i zachwytu buziami.

Dziewczęta i chłopcy śpiewają na przemian, a słowa piosenki i dźwięk polskich dudków płyną daleko na okoliczne pola i łąki.

W KARCZMIE.

Orszak wieńcowy zatrzymuje się przed karczmą, zwaną tu „gościńcem”.

„Kawalerka” wchodzi zamaszyście do środka, a „przodownik” staje we drzwiach, trzymając ręce w kieszeniach i paląc papierosa.

Dziewczęta, z przodownicą na czele, trzymającą wieniec na talerzu, stają przed schodami gościńca…

Obok ustawiają sic dudziarze, którzy zaczynają grać pieśń dożynkową:

Pracowaliśmy od rana (Pot sic z czoła lal)

Teraz przyśliwa do pana (By zapłatę dał)

Hej dana dana, dana, By zapłatę dal.

Niechże za stół nas posadzi (Każę wódki dać),

I muzykę nam sprowadzi Bo go na to stać

Hej dana, dana, dana, Bo go na to stać.

Nuże żwawo do mazura (Daj mi rączkę, daj)

Niechże do mnie przyjdzie który, (Ty dudziarzu graj)

Hej, dana, dana, dana, Ty dudziarzu graj.

„Przodownica” wręcza przodownikowi wieniec, a ten zaprasza ją do tańca.

Muzyka gra taniec ludowy, zwany „wiwat”.

Tancerz w jednej ręce trzyma wieniec, drugą obejmuje kibić tancerki. Po przetańczeniu raz dokoła, idą do bufetu na gorzałeczkę.

Na zabawie wszyscy jedzą i piją na koszt „przodownika”, który musi pokryć koszty całej zabawy. Jednym z najcięższych jego obowiązków, to przetańczenie ze wszystkimi dziewczętami, które są na zabawie. „Przodownik” jest po prostu rozrywany. Musi pamiętać o wszystkich i o wszystkim, pić ze wszystkimi i do wszystkich.

W rogu izby, wysoko na stolach, zasiadają muzykanci.

Dudziarz, napompowuje powietrze dymką do miecha skórzanego, który stopniowo pęcznieje.

Po chwili słychać niski, mięsisty ton bordunu, tylnego rogu, ton, przypominający beczenie kozy.

Jak z czarodziejskiego rogu obfitości płynie melodia za melodią, piosenka za piosenką, wprowadzając w niepohamowany szał tancerzy rozbawionych Biskupian obchodzących swój tradycyjny „wiyniec”.

Tekst z Kuriera Literacko-Naukowego z 1936 r. „Wiyniec” na Biskupiźnie

autorka: Bożena Czyżykowska