Na wesele do Domachowa

W 1934 r. na wesele do Domachowa zaproszono panią muzykolog Bożenę Czyżykowską. Wspomnienia z tego wydarzenia opisała w artykule z 1 kwietnia 1935 r.

Bożena Czyżykowska w Doamchowie 1934 r.

Bożena Czyżykowska.
Na wesele do Domachowa!
Wspomnienia.

    Minęło już kilka miesięcy od mego pierwszego wypadu z fonografem na Biskupiznę, ową „ziemię obiecaną” dla folklorysty.

Byłam wówczas na weselu w Domachowie, niestety widziałam tylko niektóre fragmenty weselne, ponieważ pobyt mój ograniczył się jedynie do paru godzin. Wielkie, niezapomniane wrażenie wywarł na mnie ten piękny, cichy zakątek Wielkopolski, w którym tradycja i zwyczaje żyją od wieków, pielęgnowane troskliwie i z miłością przez Biskupian.

Dlaczego tak nazywają lud tamtejszy?

Dla wyjaśnienia podam parę danych historycznych.

Wśród pagórków i wzniesień powiatu gostyńskiego leży nieduże miasteczko — Krobia. Jest to jedno z najstarszych miast Wielkopolski. W roku 1232 — książę wielkopolski Władysław Plwacz nadał — prawem dziedziczenia Pawłowi Grzymale, biskupowi poznańskiemu, Krobię wraz z jednastoma okolicznemi wioskami. Odtąd przez sześć wieków miasteczko wraz z okolicą, zwaną z tego powodu Biskupizną, dzierżyli biskupi poznańscy, mając tam swą letnią rezydencję.

Biskupianie w czasach pańszczyźnianych cieszyli się względną swobodą, gdyż, jak wskazują dawne kroniki, ich stosunek do biskupów ograniczał się jedynie do opłacania małych danin i obowiązku ponoszenia pewnych świadczeń. Dobrobyt, pomyślne warunki ekonomiczne i socjalne, wpłynęły na wytworzenie się wśród ludu tego pewnych tradycyj, poglądów, wierzeń i obyczajów.

Z tej to wyspy regjonalizmu przyszło ponowne zaproszenie na wesele, mające się odbyć w Domachowie; jest to jedna ze wsi otaczających Krobię. A więc jeszcze raz będę miała okazję zobaczyć tych ludzi miłych i gościnnych, podziwiać ich piękny obrzęd weselny i śliczne stroje. Tym razem jednak postanowiłam wybrać się na dłużej. Muszę wreszcie raz zobaczyć całe wesele, a nie fragmenty!

W piękny poranek sierpniowy, przysłaną po mnie na dworzec bryczką, przyjeżdżam do wsi, bardzo ożywionej mimo poniedziałku, dnia powszedniego, a więc dnia pracy. W myśl zwyczaju wesela odbywają się tu w poniedziałki lub wtorki, u biedniejszych w środy lub czwartki. Zabawa trwa tu bowiem od dnia ślubu do czwartku, i w ten dzień, czyli w czwartek o północy, z wybiciem godz. 12 zabawa się kończy, ponieważ w piątek się bawić nie wolno, a przekroczenie tego zwyczaju uważają Biskupianie za wielki grzech.
Po przywitaniu się z moimi znajomymi, owem miłem młodem małżeństwem, na którego ślubie byłam podczas mego pierwszego pobytu na Biskupiźnie, udajemy się do domu weselnego, z którego ma niedługo wyruszyć korowód weselny do kościoła, na ślub.

Przywitani serdecznie przez pana młodego, siadamy do zastawionych stołów. Druchna i drużba usługują nam. Częstują nas uprzejmie plackiem, chlebem z kiełbasą i …kawą lub piwem, co kto woli.

Zewsząd uśmiechają się do mnie znajome twarze; jest mi dobrze i tak jakoś lekko na sercu.

W rogu izby, wysoko na żarnach, moi dobrzy znajomi, dudziarz i skrzypek. Przygrywają ze życiem na swych instrumentach. Muszę pójść przywitać się z nimi. Cieszę się specjalną ich sympatją, zresztą wzajemną. Ot, bratnie dusze po fachu!

Po wysłuchaniu w skupieniu przemowy drużby, młodzi państwo klękają przed rodzicami, by odebrać ód tychże błogosławieństwo. Wreszcie przy dźwiękach t. zw. „wsiadanygo”, wychodzimy przed chatę. Kucharka kropi nas święconą wodą, by się nam nic złego w drodze nie przytrafiło.

Parobcy dosiadają swych koni. Dwunastu dziarskich chłopców cwałuje parami. Pan młody jedzie w ostatniej parze między drużbą a półdrużbim i to tuż przed pierwszą bryczką, na której siedzi panna młoda z druchną i jedną z krewnych gospodyń. Muzykanci przez całą drogę do kościoła i z powrotem przygrywają na dudach i skrzypcach.

Pieśń uderza w niebo i płynie daleko na okoliczne pola i łąki. Wszyscy śpiewają chórem:

    Parobcy, kończąc każdą zwrotkę, wesoło podśpiewują: Oj, cia da dana! Oj dana!
Nagle któryś zaczyna szczekać; już inni mu wtórują, dołączają się do tego i psy ze wsi.

Hałas nie do opisania!

Wśród śpiewów i okrzyków zajechaliśmy do kościoła. Najpierw wchodzą parami dziewczęta, na końcu kroczy panna młoda z druchną, potem gospodynie. Kobiety stanęły po prawej stronie ołtarza. Mężczyźni, którzy też weszli parami w tym samym porządku, co i kobiety, ustawili się po lewej stronie. Po ślubie weselnicy idą na t. zw. „ofiarę” za ołtarz. Po wysłuchaniu mszy św. orszak weselny wraca wśród ogólnej wesołości do domu.

W połowie drogi wysuwa się nagle pierwsza para parobków i pędzi co koń wyskoczy do domu weselnego. Wracają niezadługo i przywożą pannie młodej chleb, a panu młodemu cepy na znak, by byli dobrymi gospodarzami. Teraz zaczynają się prawdziwe wyścigi tak zwanej „młodej kawalerki”. Przed domem weselnym czekają wszyscy na przyjazd pana młodego, któremu oczywiście nie wypada brać udziału w tych zawodach.

Drzwi domu weselnego są zamknięte. Drużba puka do drzwi. Kucharka, bardzo ważna osoba na weselu, odzywa się z wnętrza :

A z kund jedziecie ?
Z kościoła Bożego — odpowiada drużba.
Co wieziecie ?
Stan małżeński.
Kto wom dawoł ?
Kapłan rzymski.
No to zaśpiewajcie: U drzwi Twoich stoję Panie!

Śpiewamy tę pieśń kościelną przy dźwiękach muzyki. Drzwi otwierają się. Kucharka wita młodych nowożeńców chlebem i solą. Młoda para zaczyna tańczyć t. zw. taniec „w kółko”. Drużba tańczy z młodą panną, a młody pan z druchną. Po chwili następuje zmiana tancerek. Tańczy również i młodzież. Każdy parobek prosi do tańca swoją dziewczynę i rusza z nią w tany. Po przetańczeniu siadamy do śniadania.

Po krótkim posiłku mężczyźni zdejmują swoje długie „wołoszki”, czyli sukmany czarne z fałdami, przypominające rewerendy księżowskie. Biskupianie naśladują bowiem w ubraniu księży. Dawniej noszono podobno i kapelusze czarne, zbliżone do kardynalskich.

Chłopcy poprawiają swoje czerwone bluzy t. zw. „jaki”, które ślicznie odbijają na tle czarnej „westki”, kamizelki zapiętej pod szyję. Białe spodnie i czarne długie buty, tworzą dopełnienie pięknie sharmonizowanej całości. W rękach trzymają baty weselne z jednej strony zakończone nóżką sarnią, z drugiej kilkoma rzemieniami. Dziewczęta, każda swemu chłopcu, przywiązują do batów białe chustki. Przed tańcem parobek powinien wytrzeć sobie w tę chustkę ręce, by nie pobrudzić partnerce białej koszulki.

Dziewczęta wychodzą z izby idę za niemi.

Wchodzimy do stodoły, która wybitnie zmieniła swój normalny wygląd. Jest to raczej pokój. Stoją tu meble powynoszone na okres wesela z izby przeznaczonej do tańca.

Młoda panna przebiera się. Zrzuca z siebie strój weselny, w którym była w kościele. Wierzchnia spódnica jedwabna, ciemnozielona, nakrywa cztery spódnice z 77-oma fałdami, — istna krynolina. Na niej czarny, bardzo obcisły kaftanik z pelerynką i sztywną falbaną w pasie. Strój to bardzo gustowny, niemniej jednak niewygodny do tańca.

Panna młoda ubiera strój podobny do stroju dziewcząt, a więc suknię ze staniczkiem — lekką, powiewną, z cienkiego woalu pastelowo-różowego. Ślicznie wygląda w białym czepeczku z tiulu, drobno układanego na kształt korony. Podziwiam wstążki kremowe, pięknie kolorowo wyszywane, zwisające z tyłu czepka. Z zadowoleniem stwierdza panna młoda moje zainteresowanie temi wstążkami i dodaje z uśmiechem, że to dar pana młodego.

Wracamy spiesznie do izby, w której półdrużba stoi już przed muzykantami. Trzyma w ręku butelkę z kieliszkiem i poczyna śpiewać na całe gardło wiwata:

a dalej drugą zwrotkę :

Co na nij Jasinek chodził
I Kasinkę odprowadził.
Zerwał jabłko w ogrodzie
I kuloł je po wodzie.

Nie skończył jeszcze pierwszej zwrotki, a już inni mu wtórują; pełno i czysto brzmi chór męski. Muzyka podchwytuje melodję, a młodzież idzie w tany. Szaleje prędki na dwie czwartki wiwat, tętniący życiem. Półdrużba staje po przetańczeniu wiwata przed muzyką i zaprasza do tańca najstarszą gospodynię z najstarszym gospodarzem. Zaproszenie to brzmi: „Hej, pani matko Bzdężyno, na tę gorzałeczkę, hej, proszę.” Po wychyleniu kieliszka pan ojciec zaczyna nucić swój ulubiony przodek czyli polonez ludowy:

     Muzyka podchwytuje tę melodję, a starzy tańczą w środku poważnie, drobno, prawie stojąc na miejscu. Parobcy biegają naokoło tej pary i „służą im”. Podkrzykują przytem wesoło, klaszcząc w dłonie i trzaskając z batów. Zmęczyli się staruszkowie. Stary woła „chos” t. zn. dosyć I śpiewa inną piosenkę.

Pod oknami zaczynają gromadzić się dzieci, których zwabiły skoczne dźwięki muzyki. Roześmiane, maleńkie główki z ciekawością przypatrują się tańczącym i już od najmłodszych lat łowią uchem i przyswajają sobie zwyczaje, pielęgnowane tak troskliwie i z takiem przy wiązaniem przez starszych.

Rozbrajająco wyglądają te małe, kilkoletnie dziewczynki, poubierane tak, jak ich matusie — w długie, prawie ziemi sięgające sukienki i w małe czepeczki jedynie bez kryzu, który jest za sztywny i przez to niewygodny. Są to przypadkowi goście, lecz i o nich gościnna gospodyni nie zapomina, częstując plackiem i kruchem ciastem.

Zbliża się godzina 5-ta, godzina obiadu.

Młodzi przestają tańczyć i wnoszą stoły, które ustawiają w podkowę. W środku zasiada młoda para. Z obydwóch stron siadają rodzice. Druchna i drużba usługują, w czem pomagają im kucharki.

Weselnicy wesoło spożywają smaczne potrawy. Co chwilę huragany śmiechu rozsadzają poprostu ściany niedużej izby. To drużba prowokuje wszystkich do śmiechu, rozweselając swą miną i gestami.

Po obiedzie znowu rozpoczynają się tańce.

Proszą i mnie do tańca… nie odmawiam.

Specjalnie przypada mi do gustu wiwat. Co za rytm i tempo, poprostu tchu złapać nie można.

Prędko, niespostrzeżenie mija godzina za godziną. Zbliża się północ. Gospodyni, która ma czepić pannę młodą, zaczyna z druchnami zbierać na czepiec. Stawia ona na stole talerz z jabłkiem, ubranem w rozmaryn. Za stołem, na ławie siedzi młoda para. Druchny śpiewają:

    Młody pan rzuca na talerz pieniądze; w tej chwili druchny zrywają mu wieniec z kapelusza.  Następnie idą po kolei do wszystkich weselników i śpiewają:

„O wy mili gospodarze,
Sprzedaliście drogo zboże,
Drogo zboże centnarami,
Teroz sypcie talarami.
Sypcie grubo a nie cinko,
Co nakryje całe dynko…”

    Po zebraniu pieniędzy od wszystkich weselników, panna młoda odnosi talerz do drugiej izby. Po chwili wraca. Natychmiast doskakuje do niej drużba i prosi ją do tańca. Wszyscy śpiewają przy akompanjamencie muzyki:

    Panna młoda tańczy z drużbą w środku. Naokoło tej pary przynajmniej dwóch chłopców i dwie dziewczyny biegają w kółko gęsiego i to na przemian tancerz i tancerka, tańcząc w postawie pochylonej. Tancerz trzyma przez ramię przewieszoną chustkę, przyczepioną do bata weselnego; chustkę tę trzyma idąca za nim dziewczyna. Jest to t. zw. „służba do czepca”. Panna młoda stara się uciec z koła tańczących. Udaje jej się to za trzecim razem. Biegnie ona do komory, gdzie ją czepi gospodyni.

Weselnicy śpiewają odwieczną pieśń staropolskiego chmielą:

    Gospodyni wprowadza do izby oczepioną.

Jest to przebrany za pannę młodą chłopiec, który zasłania sobie twarz dużą chustką. W ręku trzyma butelkę z wódką, chcąc w ten sposób zjednać sobie pana młodego i muzykę. Gospodyni tańczy z tym parobkiem przed panem młodym, który siedzi za stołem między gospodarzami. Po przetańczeniu prosi gospodyni pana młodego, by przyjął tę oto pannę młodą, jednak ten zorjentował się już, że to nie jego żona i oczywiście odmawia jej prośbie. Gospodyni wraca ze swoją partnerką wśród ogólnej wesołości do komory. Cała ceremonja powtarza się trzykrotnie, zawsze z tym samym rezultatem Wreszcie wprowadza gospodyni prawdziwą pannę młodą.

Młody pan poznaje odrazu swoją ukochaną, przeskakuje stół i rusza z nią w tany. Wszyscy idą za ich przykładem.

Długo przeciąga się zabawa. Już i gwiazdy zaczynają blednąc. Trzeba pomyśleć o spoczynku, by nabrać nowych sił do dalszej zabawy. Wesele przecież potrwa jeszcze parę dni. Wszyscy opuszczamy dom weselny, żegnając się z młodem małżeństwem. Młodzież, wracając do domów, pośpiewuje sobie wesoło, w czem dzielnie sekundują, jej i starsi. Idziemy w przeciwnym kierunku, na drugi koniec wsi.     Coraz słabiej dobiegają nas dźwięki muzyki, coraz ciszej słychać oderwane głosy śpiewających, wreszcie wszystko powoli milknie rozpływając się w czystem powietrzu poranka, ożywionego pierwszemi promieniami wschodzącego słońca. Od czasu do czasu ciszę przerywa świegot zbudzonych ptasząt, które radosnym śpiewem witają nowy dzień.